muzyczny zamek | almost famous
"Almost Famous" to sympatyczny film Camerona Crowe'a, który obejrzałem stosunkowo późno w swoim życiu. Szkoda, bo na pewno doceniłbym go jeszcze mocniej, gdybym natrafił na niego w wieku dorastania. W końcu obrazował w dużej mierze moje marzenia. Co prawda moja kariera dziennikarsko-koncertowo-eventowa była znacznie mniej spektakularna niż przygody Williama Millera u boku ulubionego zespołu, ale przynamniej parokrotnie miałem okazję poznać różne rozpoznawalne osoby. Poniżej zamieszczam parę wspomnień z tych najbardziej niespodziewanych spotkań, a także tych, które z różnych względów były dla mnie szczególnie ważne.
Gary Numan
W październiku 2017 roku miałem okazję po raz drugi zobaczyć na żywo Gary'ego Numana, jednego z moich ulubionych muzyków. Po koncercie w ramach łódzkiego festiwalu Soundedit udało mi się dorwać go na backstage'u, zamienić parę słów i wziąć autograf na okładce mojej ulubionej płyty z jego dorobku, "Pure". To właśnie ona była dla mnie ogromnym źródłem inspiracji przy pisaniu pierwszej powieści cyberpunkowej(*), o czym zresztą nie omieszkałem wspomnieć Gary'emu. Wydawał się być tym szczerze zaciekawiony. Zdjęcie wyszło, jak wyszło: mroczne, tak jak bywa i jego muzyka (przynajmniej odkąd w połowie lat 90. nawrócił się na rock industrialny).
(*) Gdyby to kogoś bardziej zainteresowało: w 2017 roku napisałem powieść cyberpunkową pt. "Chmury". Nie mam zamiaru jej nigdy wydawać, ponieważ wydaje mi się, że Witkacy miał rację: miejsce debiutanckiej książki jest w szufladzie.
The Soft Moon
The Soft Moon pojawił się w moim życiu jakoś w 2015 roku, chwilę po wydaniu swojej trzeciej płyty, "Deeper". Promujący ją singiel "Far" szybko wpadł mi w ucho, a całym album zauroczył swoim posępnym klimatem oraz industrialno-transowymi brzmieniami. Wkręciłem się do tego stopnia, że aż postanowiłem uderzyć do stojącego za tym projektem Luisa Vasqueza z prośbą o wywiad. Zapytałem go wtedy o różne inspiracje, a on wśród swoich ulubionych filmów niespodziewanie wymienił "La Bambę", biografię Ritchiego Valensa.
Kilka miesięcy później The Soft Moon grał koncert w warszawskiej Cafe Kulturalnej. Tak się złożyło, że jadąc na ten występ, akurat usłyszałem w tramwaju... "La Bambę" Ritchiego Valensa. Przed koncertem spotkałem Luisa przy barze i opowiedziałem mu o tym. "To naprawdę dziwny zbieg okoliczności" - skomentował wtedy. A potem jeszcze mieliśmy okazję zbić pionę na Wrocław Industrial Festivalu w 2018 roku. Straszna szkoda, że już nigdy więcej tego nie zrobimy. 18 stycznia 2024 roku Luis zmarł, prawdopodobnie w wyniku zatrucia fentanylem.
Perturbator
James Kent wybił się na soundtracku do gry Hotline Miami, ale ja trafiłem na niego jeszcze przez Bandcampa. Jego album "I am the Night" rozbudził we mnie nostalgię za latami osiemdziesiątymi, których nigdy nie doświadczyłem, pierwszymi "Terminatorami" czy kasetami VHS. Odkryłem, że w moim sercu gra synthwave, a wielowarstwowe kompozycje Perturbatora poruszały we mnie struny, jakich istnienia nawet nie podejrzewałem wcześniej. Niestety, ta estetyka została szybko zamęczona i wyczerpana, ale wcześniej zachwyciłem się jeszcze kolejnymi albumami Kenta. Zrobiłem z nim w 2014 roku pierwszy polski wywiad, a potem regularnie spotykaliśmy się na jego koncertach. Poniżej pamiątka pierwszego z nich, z marca 2016 roku, kiedy to w warszawskiej Hydrozagadce spełniły się moje marzenia.
Riki
Wychodzi na to, że debiutancka płyta Riki z 2020 roku stała się dla mnie pewną cezurą, wyznacznikiem granicy branży muzycznej sprzed pandemii. Album zatytułowany po prostu "Riki" ukazał się w Walentynki, kiedy jeszcze w najdzikszych snach nikt nie przypuszczał, co stanie się z całym światem miesiąc później. Jej autorskie podejście do mrocznego synthpopu od razu chwyciło mnie za serce i katowałem ten album bez opamiętania tygodniami. Regularnie wracam do niego zresztą po dziś dzień, podobnie jak i do jej drugiego krążka, "Gold" z listopada 2021. I bardzo cieszę się, że pół roku później Riki przyjechała do Warszawy w towarzystwie SRSQ, dzięki czemu miałem okazję poczuć się akompaniamencie jej muzyki jak w zadymionym, londyńskim klubie lat 80.
Zakk Wylde
Jeśli Black Sabbath, to tylko z Ozzym, a jeśli Ozzy solo, to tylko z Zakkiem... W sumie to sporo miał dobrych tych solówek, ale jednak najbardziej upodobałem sobie jego okres współpracy z Zakkiem Wylde'em. Gdy w 2016 roku gitarzysta przyjechał promować do Polski swój własny album "Book of Shadows II", miałem przyjemność przeprowadzić z nim wywiad dla Antyradia. Fajny gość i świetna przygoda!
Stachursky
Kiedy pracowałem w śp. Stopklatce, mieliśmy redakcyjny zwyczaj wspólnych wypadów do kuchni na kawę / herbatkę. Pewnego ranka poszliśmy go uskuteczniać z moją wydawczynią i tak jakoś wydawało mi się, że minęliśmy... Jacka Łaszczoka, znanego szerzej pod pseudonimem Stachursky. Spojrzeliśmy na siebie, spojrzeliśmy za siebie - yup, nie było wątpliwości: w naszej kuchni siedzi Stachursky. Okazało się, że przyjechał nagrywać materiał do usytuowanego obok naszej redakcji studia Kino Polska Muzyka. Udało nam się później podbić do niego, zamienić kilka słów i zrobić pamiątkowe zdjęcia. Sam byłem wówczas wciąż pod wrażeniem jego płyty "2009", zawierającej takie hity jak "Dosko" czy "Bądź gotów", i to właśnie o tej odnodze jego twórczości najchętniej z nim rozmawiałem. Wokalista zapewniał mnie, że zdaje sobie sprawę z kultu, jakim obrosły tego typu utwory, i obiecywał, że jeszcze wróci do tych klimatów. Słowa dotrzymał: w 2019 roku ukazała się w pełni wiksiarska płyta "2K19".
Popek
W październiku 2017 roku wybrałem się na Warsaw Games Week, żeby m.in. pograć w Wolfensteina II: The New Colossus czy The Evil Within 2, ale jakoś tak wyszło, że był tam również Popek - raper, freak fighter i gwiazda Gangu Albanii. Choć był otoczony wianuszkiem nieletnich fanów, udało mi się z nim zagadać i stoczyć pojedynek w Tekkena 7. Nigdy nie byłem szczególnie dobry w Tekkena, zawsze wolałem Mortal Kombat, ale wydaje mi się, że Popek w ogóle wcześniej nie miał styczności z tą grą, dlatego bez większych problemów doszczętnie go zmasakrowałem. Wszystko wskazuje więc na to, że od tamtej pory to ja jestem prawowitym Królem Albanii...
Gracjan Roztocki
Po tych wszystkich koncertach, których doświadczyłem w życiu, trudno byłoby mi wybrać jeden najdziwniejszy, ale myślę, że do pierwszej trójki załapałby się kameralny występ Gracjana Roztockiego w knajpie o przeuroczej nazwie Zieleniak na moim starym osiedlu. Wydarzenie cieszyło się tak dużym powodzeniem, że później je jeszcze raz powtórzono, a Gracjan obok wykonania swoich największych przebojów (tak, była piosenka o kupie) przeprowadził także licytację obrazów swojego autorstwa.